czwartek, 29 września 2016

O odwadze cywilnej

Nie lubię deklaracji politycznych.

Tymczasem wobec ostatnich burzliwych wydarzeń mam wrażenie, że czegokolwiek bym nie zrobiła, takową będzie. Nie zastrajkuję - wyjdzie że jestem za tymi, co chcą ustawowo zmusić kobiety do heroizmu i karać je za coś, co w wielu przypadkach i tak jest wielką osobistą tragedią. Krzyki o holocauście, epatowanie zdjęciami rozszarpanych płodów, odsądzanie od czci i wiary. Zastrajkuję - i oto nagle jestem po jednej stronie barykady z tymi, którzy twierdzą, że zlepek komórek nie ma żadnych praw. Krzyki o tym, jak to to, co zrobić z ciążą, jest wyłącznie sprawą kobiety, wizerunki macic pokazujących obsceniczny gest, psioczenie na zły Kościół i paskudną instytucję religii w ogóle.

Czuję, że brak mi odwagi cywilnej, żeby otwarcie zaprotestować przeciwko stanowisku jednej strony, tak samo jak brak mi jej, żeby głośno i zdecydowanie odciąć się od drugiej (do pisania odwagi cywilnej potrzeba jakoś mniej).

A sprawa jest przecież tak delikatna, jak dziecko rozwijające się w łonie kobiety.

Moją patronką z bierzmowania (wybraną w pięknych gimnazjalnych czasach, kiedy świat wydawał się jakby bardziej czarno-biały) jest św. Gianna Beretta-Molla. Matka, która poświęciła swoje życie dla nienarodzonego dziecka. Chciałabym wierzyć, że w chwili próby miałabym tyle odwagi i siły, co ona. Albo co ta dzielna kobieta, która podzieliła się swoją historią tutaj.

Uważam jednak, że taka decyzja ma sens i wartość, jeśli jest podjęta z miłości, a nie ze strachu przed złamaniem prawa, karą pozbawienia wolności czy dochodzeniem prokuratorskim.

Czy biorąc udział w tym proteście, nie sprzeniewierzam się temu, co moją patronkę wyniosło na ołtarze? Sądzę, że mimo wszystko nie, za to niewzięcie w nim udziału wskazywałoby na skrajną obojętność wobec prawa, które potencjalnie może być tragiczne w skutkach dla wielu osób. Z drugiej strony nie chcę być utożsamiana z tymi ruchami, które zaistniałe zamieszanie traktują jako pretekst do domagania się prawa do aborcji na życzenie.

Rozważając rzecz ostatnio, wpadłam na pomysł, jak zastrajkować po swojemu.

W najbliższy poniedziałek, zgodnie z wytycznymi strajku, nie pójdę do pracy. Nie pójdę też na te tłumne spędy, manifestacje, marsze, czy cokolwiek się w tym dniu odbywa.

Pójdę za to do stacji krwiodawstwa (spodziewam się gigantycznych, przeważająco żeńskich, kolejek - ale to przecież nie szkodzi) - bo musi z tego strajku wyniknąć coś dobrego. Pójdę do kościoła na mszę (być może do św. Patryka, gdzie znajdują się relikwie św. Gianny?) - bo przedmiot tego strajku dotyka problemów, które nieraz są ponad ludzkie siły. Będę modlić się za kobiety w ciąży, zwłaszcza te w trudnych sytuacjach - o siłę i odwagę oraz o wsparcie, którego potrzebują. I za ich dzieci. Za naszych rządzących i za wszystkie strony tego sporu - sporu, którego powinno nie być, tak samo jak nie powinno być gwałtów, chorób i dylematów, w których jedno ludzkie życie można ocalić tylko kosztem drugiego (cóż - Ewa w raju potomstwa się nie doczekała).

Może wśród czytających ten wpis jest więcej osób myślących podobnie, które poczują się zainspirowane. Może nie. Chyba napisałam go przede wszystkim dla siebie.


niedziela, 1 listopada 2015

Zastęp starszego rodzeństwa


Z Ojcem układało im się... różnie. Niektórzy od początku do końca byli wzorowymi córkami i synami, inni dogadali się z Nim dopiero po burzliwej młodości, jeszcze innym zdarzały się wzloty i upadki - co człowiek, to historia. Najważniejsze, że teraz są z Nim w najlepszych stosunkach i chętnie szepną za nami słówko, kiedy czegoś potrzebujemy. No i jak chcemy też być blisko Ojca, to możemy brać z nich przykład.

Parę lat temu zmagałam się z kultem świętych - że to trochę zabobon, taka forma "chrześcijańskiego politeizmu", bo przecież modlić to się można do Boga i to On działa, a nie jakiś święty Tenno czy Jakmutam. A już obwieszona złotem i koronami Matka Boska, niemalże detronizująca Ducha Świętego w Trójcy, to w ogóle przesada i bez sensu. Potem pojawił się wyżej przedstawiony sposób myslenia o świętych. Bo to w gruncie rzeczy fascynujący i różnorodni ludzie - niektórzy żyjący setki, a niektórzy zaledwie kilka  lat przed nami. Nasze starsze, doświadczone siostry i bracia - podobnie jak braćmi i siostrami są ci, którzy siedzą obok w kościelnej ławce albo ci, których odwiedzamy na cmentarzach.

Mama-siostra Maria, z którą weszłam w komitywę dopiero wtedy,  kiedy przedarłam się przez tę pozłacaną "częstochowsko-podtwojąobronną" otoczkę i zobaczyłam ją w chwili zwiastowania: dziewczynę trochę młodszą ode mnie, której życie nagle wywraca się do góry nogami - a ona naraża się na upokorzenie, odrzucenie przez bliskich, potencjalnie na publiczną egzekucję (o dyskomfortach i bólach związanych z ciążą i porodem nie wspominając) i wypełnia misję, od której zależą losy ludzkości (żeby nie było - "Pod woją obronę" odmawiam i nawet lubię). Józef, o którym chyba wszystko co trzeba napisał Andrzej Bursa. Bracia Apostołowie, osobowości od sasa do lasa - wśród nich mój ulubiony Jan, leżący na piersi Jezusa, tak pięknie tłumaczący, czym jest miłość Boga, oraz Piotr, raptus i choleryk, mówiący i działający bez zastanowienia, któremu paradoksalnie powierzono opiekę nad całym Kościołem - i podołał! Paweł, ten szaleniec, co jak raz zobaczył Światło, to zmienił swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Monika, która wymodliła przemianę swojego syna, heretyka i hulaki, w ojca i doktora Kościoła. Moja święta Agnieszka, jedna  z mnóstwa starożytnych męczennic. Jeszcze bardziej moja, bo z wyboru, Joanna Beretta Molla: kobieta kochająca życie, wykształcona specjalistka, zaangażowana społecznie, zakochana w swoim mężu i potrafiąca poświęcić się dla swoich dzieci. Jej mąż Piotr (też wyszłam za Piotra...), równie zakochany mąż i ojciec, człowiek pracy, pomagający potrzebującym, zmarły przed kilku laty i jeszcze nieuznany oficjalnie przez Kościół (może ktoś wie, jak się przyspiesza rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego?). Mogłabym tak jeszcze trochę, bo przecież nie wspomniałam świętego Antoniego, który pomagał mi już znaleźć takie rzeczy, że włosy dęba stają, albo... No dobrze, kończę już, i tak wszystkich wymienić nie sposób. Dobrze mieć takie rodzeństwo!

Na zakończenie: wszystkiego najlepszego z okazji imienin - wszystkim! Nawet jeśli Twój patron nie znajduje się jeszcze w oficjalnym spisie świętych katolickich, to jest duża szansa, że ktoś o tym imieniu już baluje w niebie. Osiedliłam się akurat w tej dziwnej części kraju, gdzie tradycyjnie imieniny są ważniejsze od urodzin... Świętujmy radośnie! 

wtorek, 9 czerwca 2015

Coś się kończy



Wczoraj miały miejsce ostatnie zajęcia w mojej studenckiej karierze. Niby nic takiego, normalny bieg rzeczy, zajęć na tym etapie było i tak co kot napłakał, a studia kiedyś trzeba skończyć. Wszystko idzie swoim rytmem. Więc cóż takiego?

W zasadzie nic. Tylko... smutek.

I nawet nie chodzi o wspomnienia (choć są miłe i ważne), o to mityczne „studenckie życie“ (szczerze, chyba dopiero zaczynam się rozkręcać towarzysko), nawet nie o ludzi, z których każdy nagle pójdzie w swoją stronę (choć wizja tego, że nie będzie się przynajmniej raz czy dwa w tygodniu widywać tych samych twarzy i gawędzić na mniej lub bardziej hermetyczne tematy, też żalem napawa). Głównym źródłem smutku jest myśl, która krąży we mnie już od jakiegoś czasu, 
a która właśnie ten moment wybrała, żeby ubrać się w słowa i uderzyć z całym impetem:

Kiedy, do jasnej, świat przestał być placem zabaw?

Dobrze, może nie byłam wulkanem energii i mistrzem brawurowych zjazdów ze zjeżdżalni. Może byłam dzieckiem, które chętniej wybierało gry edukacyjne - a takich, dzięki troskliwym rodzicom i nauczycielom, zawsze miało pod dostatkiem. Może mój plac zabaw nie był najbardziej typowym placem zabaw na świecie. Co z tego?

Do pewnego momentu - szacuję, że było to mniej więcej dwa lata temu, może trochę mniej - wszystko, co robiłam (a w każdym razie więksość tych rzeczy), robiłam, za przeproszeniem, dla funu. Jasne, było gdzieś tam myślenie o przyszłości, o perspektywach, ambicjach i marzeniach, ale wciąż - motorem napędowym była satysfakcja, a rozmaite aktywności i osiągnięcia, choć pewnie miały jakiś tam wspólny mianownik, istniały raczej każde sobie - miałam chęci i zdolności robić tyle, to i robiłam.

Teraz nagle okazuje się, że wszystko, co zrobię (lub nie) ma konsekwencje dla mojego życia. Nagle nie można kręcić się do woli na karuzeli, a jak się znudzi czy zemdli, przejść na huśtawkę. Zamiast tego siedzę za kierownicą samochodu i jadę przed siebie drogą. Nawet nie za bardzo jest jak sobie pojeździć bez celu, bo wszystkie drogi prowadzą... boleśnie dokądś. W dodatku gdzie by się człowiek nie ruszył - musi uważać, żeby nie stworzyć zagrożenia dla siebie i innych uczestników ruchu. A w każdym razie - żeby nie zaczęli na niego trąbić.

Gdzie są moje zabawkowe samochodziki i motocykl-huśtawka na sprężynie? Czemu to wszystko musi być teraz tak na serio i na czysto? Możliwość porażki jest przerażająca. Możliwość sukcesu jest niemal równie przerażająca, bo wszystko jest ze sobą powiązane, a pomyślne zakończenie jednego zadania prowadzi tylko do kolejnego, trudniejszego, przy jeszcze wyższych oczekiwaniach (bo przecież co to dla niej). A jak wiadomo, z wysokiego konia spada się boleśniej.

Tutaj powinna być puenta. Zatem proszę bardzo:

Pisząc wczoraj wieczorem ten tekst, zasnęłam z laptopem na kolanach. Obudziłam się ze świadomością, że właśnie wczoraj coś się skończyło. I wiecie co? Już nie boli.



Etap za mną. Idę robić coś dalej ze swoim życiem.



sobota, 30 maja 2015

-77d. Uroki stanu wolnego...

... wyglądają między innymi tak:

Omnomnomnomnom...

Dla osób niepewnych, co przedstawia to zdjęcie: otóż jest to mojej roboty chili con carne z kaszą jaglaną (poddane, jak to zwykle bywa, lekkim przeróbkom w stosunku do przepisu, bo czegoś tam zapomniałam kupić, za to w domu było coś innego) - pychota!

Zaraz, zaraz, ale co to ma wspólnego ze stanem wolnym? Śpieszę wyjaśnić.
Otóż znakomite to danie, jak zresztą chyba większość dań meksykańskich, ma w swoim absoutnie podstawowym składzie dwa (o zgrozo!) składniki zakazane, czyli takie, których ukochany Mąż mój przyszły nie jada (w sumie... nie chodzi o chili ani o mięso, więc może w nie aż tak podstawowym, ale wciąż są to składniki dość kluczowe). Korzystam zatem z możliwości, żeby czasem egoistycznie nagotować tylko pod siebie.
Drugim niewątpliwym urokiem stanu wolnego jest to, że szamania z porcji trochę mniejszej niż w przepisie miałam na dwa dni (a jadłam sporo, bo dobre) i jeszcze mogłam współlokatorkę poczęstować :)

A jak już przy kulinariach jesteśmy, to jeszcze pochwalę się swoim niedawno odkrytym patentem śniadaniowym. W sumie nic bardzo odkrywczego, ale żywię się tak piero od paru poranków i jestem zachwycona:

płatki owsiane namoczone w wodzie + banan + ew. jakiś inny owoc + cynamon + jogurt/kefir => blender =>
Tadaam! Dzisiaj z truskawkami.
Pyszne, sycące, ani grama cukru - i to akurat jest zwyczaj, który chciałabym zachować także poza stanem wolnym, a może i Miłego przekonać? Zakazanych składników brak, więc kto wie...

piątek, 22 maja 2015

Węzeł -85d. Spokój.

Do tej notki zainspirowała mnie Ada, która w ostatni weekend zakończyła narzeczeńską epopeję wyczekiwanym i wymarzonym ślubem. Od tygodnia kołacze się we mnie "Raaany, też tak chcę, i to najlepiej zaraz...", ale ogólnie - spokój. Spokój, bo to właściwie już jest zaraz (niecałe trzy miesiące, szaleństwo!), bo formalności powoli się dopinają, bo skoro tyle wyczekaliśmy, to już teraz siłą rozpędu czekać coraz łatwiej. Spokój, bo w sumie - do jasnej, czym tu się niepokoić? Życie, ludzie od tysięcy lat mają śluby i wesela i jakoś sobie z tym radzą. A w razie czego jest Komu ufać, więc jakkolwiek będzie - będzie dobrze. Spokój.

Spokój i ogarnianie zaległości, wypada dodać, a tych trochę sobie narobiłam. Teraz jednak, kiedy czasu coraz mniej, powoli i (prawie) systematycznie zaczynam się wygrzebywać:

  • z fuch zaległych
  • z magisterki
  • z braku energii na cokolwiek z powyższych
  • z dołka na okoliczność "tu już trzeba być dorosłym, gdzie jest moje dzieciństwo, ja przecież jeszcze za mało byłam dzieckiem, żeby dorastać"
  • z braku czasu i (jak widać) międzyczasu.

W najbliższą niedzielę bardzo ważne wydarzenie - święto Zesłania Ducha Świętego. Kto życzliwy, może tam westchnąć za mnie, żeby mi to wygrzebywanie nie stanęło w miejscu. Ja też westchnę, jak ktoś potrzebuje - to dobra okazja i najlepszy adres.




Aha, i na wybory idźcie.



środa, 26 listopada 2014

Z wyznań smartfonoholiczki

Nazywam się Agnieszka i jestem smartfonoholiczką.

W sumie - klątwa naszych czasów. Smartfony i Internet. Niby sama mówiłam nieraz o sobie, że uzależniona, że muszę ograniczyć, bo szkoda czasu itepe, itede... Ale to nie było tak całkiem na poważnie... A teraz chyba jest. W każdym razie na poważniej niż było.

Jestem uzależniona od mojego smartfona. Ja, która jeszcze trzy lata temu byłam szczęśliwą użytkowniczką telefonu z przyciskami i którą niepomiernie drażnili ludzie sprawdzający na telefonie każdą głupotę. O uzależnieniu swoim przekonałam się dosyć boleśnie i owa właśnie bolesność prozaicznej w sumie rzeczy  jest najlepszym tegoż uzależnienia dowodem.

Otóż... Zepsuła mi się ładowarka. Spektrum uczuć z tym związanych jest tyleż niedorzeczne, co zaskakujące: od lekkiej irytacji (w sumie już wczoraj coś z nią było nie tak), poprzez niepokój (cóż ja  biedna pocznę, jak się ze światem skontaktuję), poprzez smutek graniczący z Weltschmerzem (zwłaszcza że nie była to jedyna wytrącająca z równowagi mała rzecz w dniu dzisiejszym, a te jak się skumulują, to nie ma przebacz...), po bezbrzeżną ulgę, kiedy przypomniałam sobie, że współlokatorka ma taki sam telefon i może mi ładowarkę pożyczyć. No normalne to to nie jest...

Postanowienie adwentowe, dojrzewające dotąd, zostało niniejszym uroczyście potwierdzone. Muszę ostro uciąć korzystanie ze smartfona, bo będzie źle. O ile już nie jest.

czwartek, 20 listopada 2014

Imbir, miód i parówki

Swego czasu odgrażałam się, że zamieszczę notkę kulinarną. Nie wiem ile osób czytających ten wpis zaintrygował tytuł, a ile na jego widok skrzywiło się z niedowierzaniem... Na wszelki wypadek uspokajam (zwłaszcza tych ostatnich):

Nie, nie zostałam fanką wyrobów mięsopodobnych z egzotycznymi dodatkami, a tytuł z kulinariami ma niewiele wspólnego. Z czym zatem ma? Niestety, z sezonem przeziębieniowym.

Siedzę sobie zatem opatulona w co tylko się da, popijam herbatkę z rzeczonym imbirem i miodem spadziowym (tutaj pod mało wymyślną nazwą "Waldhonig") i zażywam raz dziennie leczniczych parówek, czyli, mówiąc bardziej łacińsko, inhalacji. Czy pomaga? Po pierwsze nie szkodzi. Czyli w sumie jak dobry lekarz. Czy coś.

Żeby nie być tak całkiem gołosłowną, to będzie też coś o kulinariach.

Zatęskniło mi się za pierogami ostatnio - determinacja moja i tęsknota nie były wprawdzie na tyle wielkie, by samej wziąć się za lepienie czy splądrować wszystkie polskie sklepy w okolicy (w sumie nawet nie wiem czy są tu takowe), ale... Podczas zakupów w supermarkecie znalazłam coś, co wyglądało na wystarczająco dobry (prawie) lokalny zamiennik.

Nazywa się toto Maultaschen, Schwäbischer Art zresztą (stąd to prawie). Z wyglądu:jak pierogi, tylko prostokątne. Farsz: jakieś mięso (macie mnie! Jednak wyroby mięsopodobne), szpinak, cebula, przyprawy... Ruskie babci to to nie są, ale niech będzie. Gotuje się - wedle instrukcji na opakowaniu - w rosole, w moim wypadku, wstyd się przyznać, w ohydztwie instant. W ramach dodatku: surówka ze słoika, dobra rzecz o porze roku, kiedy na półkach sklepowych królują plastikowe pomidory (ech, pomnę wciąż wasz świeży miąższ...). Efekt: jadalny. Jak wspomniałam, ruskie babci to nie są, ale cóż - na takie rarytasy będę musiała poczekać do grudnia. Zdjęcia: nie będzie, bo niestety z apóźno przypomniało mi się, że bez zdjęcia notka kulinarna się nie obejdzie. Zresztą - co to za notka kulinarna, o daniu z gotowca?

Przyjdzie czas, kiedy udowodnię światu, że nie żywię się tu jedynie gotowcami. Wtedy - słowo harcerza, którym nigdy nie byłam - dokumentacja fotograficzna będzie.