niedziela, 1 listopada 2015

Zastęp starszego rodzeństwa


Z Ojcem układało im się... różnie. Niektórzy od początku do końca byli wzorowymi córkami i synami, inni dogadali się z Nim dopiero po burzliwej młodości, jeszcze innym zdarzały się wzloty i upadki - co człowiek, to historia. Najważniejsze, że teraz są z Nim w najlepszych stosunkach i chętnie szepną za nami słówko, kiedy czegoś potrzebujemy. No i jak chcemy też być blisko Ojca, to możemy brać z nich przykład.

Parę lat temu zmagałam się z kultem świętych - że to trochę zabobon, taka forma "chrześcijańskiego politeizmu", bo przecież modlić to się można do Boga i to On działa, a nie jakiś święty Tenno czy Jakmutam. A już obwieszona złotem i koronami Matka Boska, niemalże detronizująca Ducha Świętego w Trójcy, to w ogóle przesada i bez sensu. Potem pojawił się wyżej przedstawiony sposób myslenia o świętych. Bo to w gruncie rzeczy fascynujący i różnorodni ludzie - niektórzy żyjący setki, a niektórzy zaledwie kilka  lat przed nami. Nasze starsze, doświadczone siostry i bracia - podobnie jak braćmi i siostrami są ci, którzy siedzą obok w kościelnej ławce albo ci, których odwiedzamy na cmentarzach.

Mama-siostra Maria, z którą weszłam w komitywę dopiero wtedy,  kiedy przedarłam się przez tę pozłacaną "częstochowsko-podtwojąobronną" otoczkę i zobaczyłam ją w chwili zwiastowania: dziewczynę trochę młodszą ode mnie, której życie nagle wywraca się do góry nogami - a ona naraża się na upokorzenie, odrzucenie przez bliskich, potencjalnie na publiczną egzekucję (o dyskomfortach i bólach związanych z ciążą i porodem nie wspominając) i wypełnia misję, od której zależą losy ludzkości (żeby nie było - "Pod woją obronę" odmawiam i nawet lubię). Józef, o którym chyba wszystko co trzeba napisał Andrzej Bursa. Bracia Apostołowie, osobowości od sasa do lasa - wśród nich mój ulubiony Jan, leżący na piersi Jezusa, tak pięknie tłumaczący, czym jest miłość Boga, oraz Piotr, raptus i choleryk, mówiący i działający bez zastanowienia, któremu paradoksalnie powierzono opiekę nad całym Kościołem - i podołał! Paweł, ten szaleniec, co jak raz zobaczył Światło, to zmienił swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. Monika, która wymodliła przemianę swojego syna, heretyka i hulaki, w ojca i doktora Kościoła. Moja święta Agnieszka, jedna  z mnóstwa starożytnych męczennic. Jeszcze bardziej moja, bo z wyboru, Joanna Beretta Molla: kobieta kochająca życie, wykształcona specjalistka, zaangażowana społecznie, zakochana w swoim mężu i potrafiąca poświęcić się dla swoich dzieci. Jej mąż Piotr (też wyszłam za Piotra...), równie zakochany mąż i ojciec, człowiek pracy, pomagający potrzebującym, zmarły przed kilku laty i jeszcze nieuznany oficjalnie przez Kościół (może ktoś wie, jak się przyspiesza rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego?). Mogłabym tak jeszcze trochę, bo przecież nie wspomniałam świętego Antoniego, który pomagał mi już znaleźć takie rzeczy, że włosy dęba stają, albo... No dobrze, kończę już, i tak wszystkich wymienić nie sposób. Dobrze mieć takie rodzeństwo!

Na zakończenie: wszystkiego najlepszego z okazji imienin - wszystkim! Nawet jeśli Twój patron nie znajduje się jeszcze w oficjalnym spisie świętych katolickich, to jest duża szansa, że ktoś o tym imieniu już baluje w niebie. Osiedliłam się akurat w tej dziwnej części kraju, gdzie tradycyjnie imieniny są ważniejsze od urodzin... Świętujmy radośnie! 

wtorek, 9 czerwca 2015

Coś się kończy



Wczoraj miały miejsce ostatnie zajęcia w mojej studenckiej karierze. Niby nic takiego, normalny bieg rzeczy, zajęć na tym etapie było i tak co kot napłakał, a studia kiedyś trzeba skończyć. Wszystko idzie swoim rytmem. Więc cóż takiego?

W zasadzie nic. Tylko... smutek.

I nawet nie chodzi o wspomnienia (choć są miłe i ważne), o to mityczne „studenckie życie“ (szczerze, chyba dopiero zaczynam się rozkręcać towarzysko), nawet nie o ludzi, z których każdy nagle pójdzie w swoją stronę (choć wizja tego, że nie będzie się przynajmniej raz czy dwa w tygodniu widywać tych samych twarzy i gawędzić na mniej lub bardziej hermetyczne tematy, też żalem napawa). Głównym źródłem smutku jest myśl, która krąży we mnie już od jakiegoś czasu, 
a która właśnie ten moment wybrała, żeby ubrać się w słowa i uderzyć z całym impetem:

Kiedy, do jasnej, świat przestał być placem zabaw?

Dobrze, może nie byłam wulkanem energii i mistrzem brawurowych zjazdów ze zjeżdżalni. Może byłam dzieckiem, które chętniej wybierało gry edukacyjne - a takich, dzięki troskliwym rodzicom i nauczycielom, zawsze miało pod dostatkiem. Może mój plac zabaw nie był najbardziej typowym placem zabaw na świecie. Co z tego?

Do pewnego momentu - szacuję, że było to mniej więcej dwa lata temu, może trochę mniej - wszystko, co robiłam (a w każdym razie więksość tych rzeczy), robiłam, za przeproszeniem, dla funu. Jasne, było gdzieś tam myślenie o przyszłości, o perspektywach, ambicjach i marzeniach, ale wciąż - motorem napędowym była satysfakcja, a rozmaite aktywności i osiągnięcia, choć pewnie miały jakiś tam wspólny mianownik, istniały raczej każde sobie - miałam chęci i zdolności robić tyle, to i robiłam.

Teraz nagle okazuje się, że wszystko, co zrobię (lub nie) ma konsekwencje dla mojego życia. Nagle nie można kręcić się do woli na karuzeli, a jak się znudzi czy zemdli, przejść na huśtawkę. Zamiast tego siedzę za kierownicą samochodu i jadę przed siebie drogą. Nawet nie za bardzo jest jak sobie pojeździć bez celu, bo wszystkie drogi prowadzą... boleśnie dokądś. W dodatku gdzie by się człowiek nie ruszył - musi uważać, żeby nie stworzyć zagrożenia dla siebie i innych uczestników ruchu. A w każdym razie - żeby nie zaczęli na niego trąbić.

Gdzie są moje zabawkowe samochodziki i motocykl-huśtawka na sprężynie? Czemu to wszystko musi być teraz tak na serio i na czysto? Możliwość porażki jest przerażająca. Możliwość sukcesu jest niemal równie przerażająca, bo wszystko jest ze sobą powiązane, a pomyślne zakończenie jednego zadania prowadzi tylko do kolejnego, trudniejszego, przy jeszcze wyższych oczekiwaniach (bo przecież co to dla niej). A jak wiadomo, z wysokiego konia spada się boleśniej.

Tutaj powinna być puenta. Zatem proszę bardzo:

Pisząc wczoraj wieczorem ten tekst, zasnęłam z laptopem na kolanach. Obudziłam się ze świadomością, że właśnie wczoraj coś się skończyło. I wiecie co? Już nie boli.



Etap za mną. Idę robić coś dalej ze swoim życiem.



sobota, 30 maja 2015

-77d. Uroki stanu wolnego...

... wyglądają między innymi tak:

Omnomnomnomnom...

Dla osób niepewnych, co przedstawia to zdjęcie: otóż jest to mojej roboty chili con carne z kaszą jaglaną (poddane, jak to zwykle bywa, lekkim przeróbkom w stosunku do przepisu, bo czegoś tam zapomniałam kupić, za to w domu było coś innego) - pychota!

Zaraz, zaraz, ale co to ma wspólnego ze stanem wolnym? Śpieszę wyjaśnić.
Otóż znakomite to danie, jak zresztą chyba większość dań meksykańskich, ma w swoim absoutnie podstawowym składzie dwa (o zgrozo!) składniki zakazane, czyli takie, których ukochany Mąż mój przyszły nie jada (w sumie... nie chodzi o chili ani o mięso, więc może w nie aż tak podstawowym, ale wciąż są to składniki dość kluczowe). Korzystam zatem z możliwości, żeby czasem egoistycznie nagotować tylko pod siebie.
Drugim niewątpliwym urokiem stanu wolnego jest to, że szamania z porcji trochę mniejszej niż w przepisie miałam na dwa dni (a jadłam sporo, bo dobre) i jeszcze mogłam współlokatorkę poczęstować :)

A jak już przy kulinariach jesteśmy, to jeszcze pochwalę się swoim niedawno odkrytym patentem śniadaniowym. W sumie nic bardzo odkrywczego, ale żywię się tak piero od paru poranków i jestem zachwycona:

płatki owsiane namoczone w wodzie + banan + ew. jakiś inny owoc + cynamon + jogurt/kefir => blender =>
Tadaam! Dzisiaj z truskawkami.
Pyszne, sycące, ani grama cukru - i to akurat jest zwyczaj, który chciałabym zachować także poza stanem wolnym, a może i Miłego przekonać? Zakazanych składników brak, więc kto wie...

piątek, 22 maja 2015

Węzeł -85d. Spokój.

Do tej notki zainspirowała mnie Ada, która w ostatni weekend zakończyła narzeczeńską epopeję wyczekiwanym i wymarzonym ślubem. Od tygodnia kołacze się we mnie "Raaany, też tak chcę, i to najlepiej zaraz...", ale ogólnie - spokój. Spokój, bo to właściwie już jest zaraz (niecałe trzy miesiące, szaleństwo!), bo formalności powoli się dopinają, bo skoro tyle wyczekaliśmy, to już teraz siłą rozpędu czekać coraz łatwiej. Spokój, bo w sumie - do jasnej, czym tu się niepokoić? Życie, ludzie od tysięcy lat mają śluby i wesela i jakoś sobie z tym radzą. A w razie czego jest Komu ufać, więc jakkolwiek będzie - będzie dobrze. Spokój.

Spokój i ogarnianie zaległości, wypada dodać, a tych trochę sobie narobiłam. Teraz jednak, kiedy czasu coraz mniej, powoli i (prawie) systematycznie zaczynam się wygrzebywać:

  • z fuch zaległych
  • z magisterki
  • z braku energii na cokolwiek z powyższych
  • z dołka na okoliczność "tu już trzeba być dorosłym, gdzie jest moje dzieciństwo, ja przecież jeszcze za mało byłam dzieckiem, żeby dorastać"
  • z braku czasu i (jak widać) międzyczasu.

W najbliższą niedzielę bardzo ważne wydarzenie - święto Zesłania Ducha Świętego. Kto życzliwy, może tam westchnąć za mnie, żeby mi to wygrzebywanie nie stanęło w miejscu. Ja też westchnę, jak ktoś potrzebuje - to dobra okazja i najlepszy adres.




Aha, i na wybory idźcie.