niedziela, 19 października 2014

Złota saska jesień...

... chociaż nie wiem, czy Dolni Sasi się nie obrażą za tę "saską". Oni o swoich mówią dumnie der Niedersachse.

Jest przepięknie. Chyba nigdy jeszcze nie spędzałam tej malowniczej pory roku w tak malowniczym miejscu. Słońce świeci (znaczy może nie teraz, bo jak świeciło, to nie siedziałam przed komputerem przecież...), nogi rwą się do spaceru, serce mi każe śpiewać*, impresjonistyczne oko się raduje, a dusza z całych sił błogosławi człowieka, który wymyślił aparat w telefonie. I oczywiście z tego aparatu korzysta. Oto parę obrazków z dzisiejszego spaceru:




Ławeczka dla dwojga.
Złota jesień w pełnej krasie.
W tym domku już chyba nikt nie mieszka...

A jednak :)

Dzielnica najwyraźniej willowa.
Zgadnij, co to?
Jak to co? Parking.
A droga wiedzie w przód i w przód...

A nazwa tej ulicy brzmi tak, że nie sposób się nie uśmiechnąć.


Tym bardziej uroczo, że nie ma i nie było czegoś ani kogoś takiego jak Eckemeker... Byli za to Erchmeker, czyli po dolnoniemiecku białoskórnicy (zadanie domowe z poszukiwań terminologicznych odrobione). Ot, językowa kreatywność lokalnych.

A następne notka będzie kulinarna. Drżyjcie.







*W tym konkretnym wykonaniu polecam fonię, bo wizja trochę kłóci się z moją wizją ortografii polskiej.

wtorek, 14 października 2014

Z Auslandu

Tak więc od przeszło tygodnia jestem w Auslandzie. Precyzyjniej, w niemieckim kraju związkowym Dolnej Saksonii, w uroczym acz niewielkim mieście Hildesheim, szczycącym się tysiącdwustuletnią historią. Co tu robię? Póki co niewiele: ściągnięto nas tu dwa tygodnie przed rozpoczęciem zajęć i zajęte mamy średnio dwie godziny dziennie, reszta pozostawiona do naszej dyspozycji. Nuda... Nawet imprezy, uznawane nierzadko za esencję programu, w którym biorę udział, póki co jakoś kulawo. Za to jest trochę czasu, żeby zorganizować sobie życie. Organizacja życia w Auslandzie przebiega następująco:
Po pierwsze: mieszkanie. Szczęśliwie nie musiałam sama go szukać - o wszystko zadbała uczelnia. Mnie pozostała przyjemność zainstalowania się w pokoju (tak dużego pokoju dla siebie, odkąd studiuję, jeszcze nie miałam), zapoznania się ze współlokatorkami (bardzo miłe) i nauczenia się, jak duże zakupy mogę zrobić za jednym razem (tak mało miejsca w lodówce, jako żywo, jeszcze nigdy nie miałam).

Po drugie: chór - bo bez chóru nie ma życia. Jestem już po pierwszej próbie w chórze miejscowej katedry (której budynek, na marginesie, został wpisany na listę dziedzictwa UNESCO i ma nieziemsko piękny dziedziniec z imponującym krzewem różanym), średnią wieku raczej mocno obniżam, ale chór jest zdyscyplinowany, śpiewa czysto (nawet jeśli poziom emisyjny nie powala), dyrygent sensowny, a ludzie sympatyczni.

Po trzecie: duszpasterstwo - bo nie samym chórem człowiek żyje. Wiem już, gdzie (szczęśliwie w sąsiedztwie) są msze z sensownymi kazaniami, wiem, gdzie i mniej więcej jak funkcjonuje katolicko-ewangelicka wspólnota studentów, wiem też, gdzie działa polska misja, więc warunki do rozwoju duchowego są - oby nie zabrakło zapału i chęci.

Po czwarte: rower. Co za cudowny środek transportu! Zwłaszcza w mieście, gdzie ścieżki rowerowe są praktycznie wszędzie, a odległości pomiędzy ważnymi miejscami wynoszą kilka, nie kilkanaście kilometrów. Poza tym okolice zachęcają też do dłuższych wypadów. Krótko mówiąc: dopóki nie śnieży dramatycznie, jeżdżę rowerem.

Po czwarte: dobre zwyczaje. Oj, jest nad czym pracować... Włos mi dęba stanął, kiedy się zorientowałam, że mamy połowę października, a ja jeszcze ani jednej symultanki, ani konseka.... (no nie,może jedną zrobiłam, tak źle nie jest). W każdym razie nie zamierzam się tu cofnąć w rozwoju, więc muszę popracować nad regularnym ćwiczeniem. I nad utrzymywaniem tego wielgachnego pokoju w porządku. I może jeszcze nad codziennym zażywaniem ruchu... Za dużo naraz, ratunku! Chyba zrobię sobie listę wyzwań na nadchodzące tygodnie.

Po piąte: nauka. Plan zajęć mam już prawie ułożony (dwóch dni wolnych w tygodniu wygospodarować się nie uda, ale i nie po to tu przyjechałam), muszę jeszcze zająć się na poważnie Projektem Naukowym (patrz notka poniżej) i może ruszyć z kopyta z pracą magisterską, też by się przydało. Faza paniki już mi minęła - dam radę, nie takie rzeczy... (zaraz zaraz, właściwie to jakie nie takie rzeczy? A, nieważne, dam radę).

Po szóste wreszcie (co bynajmniej nie ujmuje temu punktowi wagi): ludzie - tam i tu. Skoro już polubiłam siebie jako trochę aspołecznego ludzika, to równie dobrze mogę trochę pofunkcjonować w towarzystwie, zwłaszcza jeśli towarzystwo miłe i ciekawe. Z drugiej strony: jak zupełnie inaczej się tęskni, kiedy odległość zwiększa się o kilkaset kilometrów, a perspektywa spotkania oddala o tygodnie czy nawet miesiące... Wszyscy tak daleko - rodzina, widywana dotychczas przynajmniej raz w miesiącu, znajomi, Przyszły Mąż (który, jak Bóg da, za nieco ponad 43 tygodnie będzie Mężem całkowicie obecnym)... Poszukuję zatem złotego środka pomiędzy tęsknotą i utrzymywaniem kontaktu a integracją z nowym środowiskiem - na razie chyba wychodzi całkiem nieźle.

Tak to mniej więcej wygląda. Na oficjalnej inauguracji w poniedziałek tutejszy rektor mówił, że studia to przede wszystkim czas kształtowania charakteru. Niby banał, ale jakoś do mnie trafiło. Wykorzystuję więc najbliższy semestr jako okazję, by (trochę w oderwaniu od codziennej rutyny i zwykłego otoczenia) popracować nad sobą. I piosenkę na tę okoliczność wrzucę, o!