Właśnie doznałam rzadkiego momentu oświecenia i wydaje mi się, że warto się nim podzielić.
Otóż nie wiedzieć kiedy, jak i dlaczego,
przestałam marzyć.
Owszem, mam ambicje, plany i oczekiwania. Mam (oj, mam...) tęsknoty, postanowienia i pomysły na to, jak uczynić swoje życie lepszym. Ale marzenia? Toż to jakaś martwa kategoria...
Być może jakiś Bardzo Mądry i Nowoczesny Psycholog, Coach czy Cotamjeszcze stwierdziłby, że to dobrze. Bo nie ma co zajmować się mrzonkami, tylko trzeba stawiać sobie realistyczne cele i wcieleć je w życie, bo tylko w ten sposób będziemy szczęśliwymi i spełnionymi Ludźmi Sukcesu. A być może nie. Niewykluczone, że powiedziałby coś, co bardzo zbiega się z moim obecnym sposobem myślenia.
Że bez marzeń człowiek taki trochę pusty... Jak bańka mydlana, tylko bez tej błyszczącej tęczowej otoczki. Krótko mówiąc, jedno wielkie nic.
Pewnie, realny świat wokół też jest cudny, planowanie pomaga, ambicja popycha do przodu, oczekiwania i tęsknoty ćwiczą cierpliwość, a postanowienia (przynajmniej w założeniu) - dyscyplinę. Ale chyba nic nie zastąpi tego prostego "A gdyby tak..." i odpłynięcia w krainę fantazji. I nic nie ma do tego przyszłość, i niech się zamknie ten głosik, który mówi, że to niemożliwe razem z tym drugim, który już koncypuje sposób realizacji.
Bo marzenia, proszę Państwa, wcale nie są po to, żeby je spełniać.
Są po to, żeby marzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz